Mam 25 lat. Myśląc kategoriami mojego taty, to, że nie posiadam męża i fakt, że zdarza mi się nierzadko budzić samej w pościeli, oznacza, iż niewątpliwie jestem kobietą samotną. A dodatkowo -
Mam 25 lat. Myśląc kategoriami mojego taty, to, że nie posiadam męża i fakt, że zdarza mi się nierzadko budzić samej w pościeli, oznacza, iż niewątpliwie jestem kobietą samotną. A dodatkowo - poszukującą. I choć te moje poszukiwania nawet w małym stopniu nie noszą znamion desperacji, czasem myślę, że jeszcze parę lat i zacznę postrzegać świat i siebie kategoriami bohaterki filmu: "Jestem skazana na los Glenn Close w "Fatalnym zauroczeniu". Do tej pory mój najbardziej stabilny związek opierał się na relacji z butelka Chardonney, zatem skończę z pewnością gruba i sama jak palec, na wpół zjedzona przez owczarka alzackiego...". Świat pędzi do przodu jak oszalały, ludzie razem z nim, mając coraz mniej czasu dla przyjaciół, znajomych, rodziny, nie mówiąc już o poznawaniu nowych, interesujących osób, głównie płci przeciwnej. Nic więc dziwnego, że po Ziemi stąpa coraz więcej "singli" - bezdzietnych, niezamężnych, bez zobowiązań, wolnych kobiet i mężczyzn szukających swojego miejsca i swojej drugiej połówki. I choć mówi się, że "kobieta jak wino - im starsza, tym lepsza", jest to slogan służący tylko i wyłącznie poprawieniu humoru tym nieszczęśnicom, które z biegiem czasu mają coraz mniejsze szanse na powodzenie w życiu prywatnym. Prawda jest bowiem okrutna - im jesteśmy starsze, tym krąg naszych potencjalnych partnerów się zawęża. Podczas gdy starszy facet może wybierać i przebierać zarówno w dojrzałych paniach, jak i w milionach podlotków, kobieta w pewnym wieku ma już do wyboru tylko podstarzałych tatuśków z dużym brzuchem. A jeszcze na swoje nieszczęście z biegiem czasu staje się coraz bardziej wymagająca, co możliwości owego wyboru, jeszcze bardziej zawęża. Przechlapane... Nic więc dziwnego, że zapiski pewnej pani dziennikarz po 30-tce, znalazły aż tak wiele wiernych czytelniczek, które w postaci zagubionej, roztargnionej a przede wszystkim samotnej Bridget, odnalazły swoje własne życie i sumienie zagłuszane alkoholem i wielką ilością czekoladowych łakoci. Kiedy więc po świecie rozeszła się wieść o ekranizacji powieści Helen Fielding, rozgorzała burza, która sięgnęła apogeum, gdy do głównej roli wytypowano Renée Zellweger - Amerykankę z teksańskim akcentem, która choć kojarzyła się wszystkim z typową, miłą "dziewczyną z sąsiedztwa", nie pasowała do wytworzonego w wyobraźni milionów czytelniczek obrazu biegnącej za szczęściem, śmiesznej, a zarazem bliskiej im Bridget. Panna Zellweger zadziwiła jednak wszystkich - i swoich zwolenników i nawet najbardziej zagorzałe przeciwniczki. Nie dość, że poświęciła swoja świetną figurę i do roli przytyła prawie 10 kilo, pozbyła się amerykańskiego akcentu, przez pół roku pracowała w angielskim wydawnictwie, to stała się prawdziwą Bridget - wypadła niezwykle naturalnie jako nieco niechlujna dziewczyna, która bardzo się stara, ale nie zawsze jej wychodzi. Sprawiła iż jej Jones jest wspólnym mianownikiem dla każdej z nas, czytelniczek "Dziennika..", wspólną częścią naszej zbiorowej wyobraźni. Zellweger jest po prostu świetna, pomagają jej w tym niewątpliwie jej partnerzy - Hugh Grant i Colin Firth, grający dwóch najważniejszych facetów w życiu bohaterki. Grant, będący dla mnie zawsze uosobieniem "angielskiego wymoczka", jest w tym filmie zadziwiająco dobry jako machoman, bóg seksu, facet, który potrafi jednocześnie podbudować całe poczucie wartości Bridget, by następnego dnia złamać jej serce. Firth z kolei, adwokat w nieodłącznym garniturku, bądź też, co gorsza, sweterku od mamy, na naszych oczach zamienia się, jak brzydkie kaczątko, z kąśliwego nudziarza w interesującego, namiętnego mężczyznę, na którego widok miękną paniom nogi. Dawno już nie miałam okazji oglądać filmu, w którym każdy z aktorów sprawiałby aż takie wrażenie, że wie co robi i jest na swoim miejscu - od głównego bohatera, po każdego niemalże statystę. Dobór obsady był tu jednak sprawą kluczową, zadaniem, któremu trzeba było sprostać, przystępując do ekranizacji kultowej już powieści. Wielu moich męskich przyjaciół nie jest w stanie zrozumieć fenomenu "Dziennika..." i ich oszałamiającej popularności. Książka jest dla nich zbyt feministyczna i nie są w stanie zrozumieć narzekania kobiet na grube uda, zbyt wiele kilogramów, czy też zachwytu i jęku wydawanego na widok każdej ciekawszej przechodzącej obok pary spodni. Film okrojono jednak z tego typu opisów, sprawiając, iż cała historia stała się bardziej komedią romantyczną niż studium kobiecej schizofrenii wynikającej z rozdźwięku pomiędzy pomyślnością w życiu zawodowym, wolnością a niepokojem związanym z próbami znalezienia stałego partnera i prawdziwej miłości. Kinowa opowieść zachowała jednak swój specyficzny humor, a doskonałe kreacje aktorskie sprawiły, iż film stał się znakomitym kąskiem, perełką, której grzechem byłoby nie wyłowić wśród obecnie granych tytułów. O książce było swego czasu bardzo głośno, myślę, że o filmie mówić się będzie przynajmniej w równym stopniu. Radzę nie czekać do wydania video, by móc dotrzymać kroku rozmowom towarzyskim na najbliższych towarzyskich spotkaniach ale wziąć dziewczynę, bądź mężczyznę (najlepiej potencjalnego) pod pachę i ruszyć do kina. Bo warto!